16 listopada
5.00 rano w listopadzie może nie zachęcać do wstawania. Ale jest za to piątek więc nie ma co wybrzydzać. Dziś przecież po godz. 9.00 powinniśmy zjeść śniadanie już na styku Gór Wałbrzyskich i Kamiennych. Gdy podjeżdżamy pod pałac Jedlinka i parkujemy, przez nisko zawieszone chmury przebijają pierwsze promienie Słońca. Zamówione śniadanie w hotelowej restauracji urasta do rangi uczty. Jemy tyle, że trochę trzeba potem przejść, by pomóc organizmowi to strawić. Zaczynamy zatem dość leniwe od odwiedzenia stojącego tu trójpłatowego samolotu. O tak, to nie pomyłka. Przed innymi pałacami spotyka się zazwyczaj piękne gazony z czerwonymi różami. Te jednak znikają późną jesienią. Przed pałacem Jedlinka replika 1:1 samolotu Fokker DR-1 z czasów I Wojny Światowej stoi niezmienne w czerwonym kolorze. To pamiątka po jednej z najbardziej rozpoznawalnej postaci w regionie. Śląska rodzina von Richtchofen, mieszkająca w Świdnicy wydała w XX w. na świat Manfreda , którego dokonania w cesarskim lotnictwie niemieckim są nie do przecenienia. I choć zginął w kwietniu 1918r. to pozostał i tak najskuteczniejszym asem lotnictwa z liczbą potwierdzonych 80 strąceń! To on przetestował Fokkera i w nim też zginął. A, że aeroplan kolor miał niecodzienny i na dodatek lotnik szczycił się tytułem barona stąd zwano go Czerwonym Baronem. Robimy sobie kilka fotek i zmierzamy do furtki obok pałacu gdzie z kolei przygotowano replikę wagonu dowodzenia A. Hitlera – pociągu Amerika. We wnętrzu krótki film o tym środku transportu kurdupla z wąsikiem i wyposażenie z epoki III Rzeszy ma nas przenieść w II wojenne czasy. Ciekawe to wszystko i zapewne warte opisania w osobnym artykule. Czas jednak ucieka –zwłaszcza, że ciemno robi się w listopadzie już o 16.00 więc z żalem postanawiamy, że zwiedzanie pałacu, który cały czas jest remontowany, zostawimy sobie na inną okazję. Ten wspaniały obiekt to właściwie cały kompleks budynków dziś świetnie funkcjonujący w świecie hotelarsko, gastronomicznym oraz browarniczym. Być tutaj i nie łyknąć Czerwonego Barona albo lepiej Marcowej Damy – byłby grzechem. Ale nie teraz, gdy śniadaniowe ilości właśnie układają się w żołądku i przygotowują na trawienie. Czas by je wykorzystać do górskiej wędrówki. Zaczynamy więc od razu od wspinaczki. Czeka na nas Przełęcz pod Warzywniakiem. Pogoda się wyklarowała więc dziarsko wędrujemy wzdłuż szpaleru drzew – tzw. Drogą Lipową, by w końcu natrafić na szlak czerwony. Przechodzimy kładką nad torami kolejowymi. Nadal jeżdżą tu pociągi relacji Wałbrzych – Nowa Ruda. Mała stacyjka Jedlina Zdrój to zadbany w starym stylu zapomniany dworzec – który dziś doskonale służy turystyce. Ale nie tej balneologicznej niestety. Zdroje w Jedlinie bowiem zniknęły w wraz z rabunkową gospodarką górniczą w latach 50 –tych XX. Wspinamy się na przełęcz. Pod podeszwami butów chrzęszczą ( niesamowite słowo, które idealnie oddaje dźwięk towarzyszący naszej wędrówce) połupane, czerwonawo – różowe skały. Te charakterystyczne dla Gór Wałbrzyskich porfiry zwane trachitami są dzieckiem kilku cykli wulkanicznych z Karbonu i Permu, które przez miliony lat tworzyły ten krajobraz. Lawy wciskały się w grube osady i odkryte przez procesy denudacyjne, dziś kuszą swoją barwą miłośników genealogii. I takie tematy towarzyszą nam do czasu gdy pośród tych skruszonych trachitów znajdujemy coś zupełnie niecodziennego. Okrągły, zaśniedziały z ledwo widocznymi reliefami pieniążek. Tu w tej głuszy? Na tej ścieżce? Snują nam się teorie o transportowanych tędy książęcych albo kupieckich skarbach. Może nasze znalezisko jest niemym świadkiem dokonanego tu niegdyś na kupiecką karawanę napadu? A może zwyczajnie z dziurawej kieszeni albo sakiewki wypadł wędrowcowi cenny pieniążek. Polerujemy więc go chusteczką przez następne metry i liczymy na epokowe odkrycie. Naprawdę jesteśmy w paśmie Gór Czarnych wchodzących w skład Gór Wałbrzyskich. Stajemy na Przełęczy pod Wawrzyniakiem ( 568 mnpm). Po naszej prawej stronie Wawrzyniak ( 668 mnpm ) i Pasmo Rybnickie, po lewej Sajdak ( 586 mnpm). Pod tą górą funkcjonuje od ponad 100 lat tunel kolejowy na trasie Wałbrzych – Kłodzko. Ciekawe, że przy naszym szlaku mieliśmy okazję podziwiać także zarośnięty kolejowy tunel. Czyżby była to jakaś tajemnicza odnoga. Złoty pociąg cały czas jest do odkrycia…. Tymczasem na przełęczy demaskujemy nasz mały pucowany chusteczką skarb. Na monecie wyraźnie widoczna cyfra 50, a na rewersie orzeł oraz data …1949. Moneta zatem nie liznęła nawet czasów złotego pociągu nie mówiąc już o Średniowieczu. Nic to. I tak jest to niezła pamiątka.

Ruszamy dalej. Kilka pięknych okazów porfirów ląduje w plecaku Krzysztofa. Jego ogród wzbogaci się o te kilka pamiątek z czasów karbonu. U Krzysztofa wylądują pamiątki sprzed ponad 300 mln lat, u mnie sprzed 70 – ciu. Z przełęczy schodzimy ku drodze Rybnica Leśna – Grzmiąca. Wędrujemy szosą aż do Zagrody Sudeckiej w Rybnicy Małej – Reimsbach. Szosie towarzyszy rzeka Rybna – także do 1945 Reimsbach. Akurat tak się składa, że ten odcinek jest przełomem rzecznym i granicą pomiędzy Górami Wałbrzyskimi, a Górami Suchymi. Sama Rybna, której źródła są pod Klinem poniżej Przełęczy Trzech Dolin sączy swe wody z wysokości 790 mnpm i stanowi dopływ Bystrzycy. Ale to nie wszystkie szczególne cechy tej rzeczki. Rzeka Rybna uznawana jest za najlepszy przykład kaptażu w Sudetach. Potrafi ona przy wyższych stanach wody przechwycić wody drugiej rzeczki, która jest dopływem Ścinawki, a zatem mówiąc wprost kradnie cudzy dopływ. Stajemy przed pięknie zachowaną Gospodą Sudecką, która mieści się w starym młynie. To legendarny, znany jeszcze w XIX w. obiekt gastronomiczny. Cudownie zachowana konstrukcja zrębowa, szachulcowa z charakterystycznymi przysłupami na zewnątrz pochodzi z roku 1713r. Przez prawie 200 lat do 1945 r. gospodarzem była tu rodzina Heilmann. Tak jak 150 lat temu, dziś niestety sprzed zamkniętej Gospody, wyruszamy na podbój zamku Rogowiec.
Opuszczamy szosę i wkraczamy znów na górską drogę. Wspinamy się mozolnie pod zamkową górę. Nagle kolejna, tym razem żywa niespodzianka. Tomek zauważa pomiędzy drzewami parę kopytnych. To niesamowite. Spomiędzy drzew obserwują nas … muflony. Samiec nieco wyżej, samica chyba odważniejsza, bo kroczy pomiędzy drzewami i odwraca się do nas lustrem. Co za spotkanie! Zobaczenie ich w naturze to prawdziwa rzadkość. Są niesamowicie płochliwe. Czyżbyśmy szli jak Indianie, a może muflonie miłosne igraszki przytłumiły słuch dzikich owiec? Żeby zobaczyć w naturze te zamieszkujące od ponad 100 lat stoki gór Kamiennych i Wałbrzyskich dzikie owce rodem z Sardynii (wcześniejsze introdukcja w Sudetach zwierząt z Korsyki okazała się nieudana) trzeba mieć wielkie szczęście. Cudowne spotkanie! Ruszamy dalej. Im mniej drzew, tym lepszy widok, ale za to mocnej wieje. Natrafiamy na żółty szlak idący na zamek z Grzmiącej i wkrótce stajemy na zniwelowanym w Średniowieczu wierzchołku. Wokół nikłe pozostałości zamku Rogowiec – Hornberg. Jesteśmy na wysokości 870 mnpm. – to najwyższe ruiny zamku w Polsce. Musiał wyglądać dostojnie, gdy dawniej góra była całkowicie wylesiona. Widok wspaniały. Pełne 360 *.

Trudno nie przytoczyć kilku faktów historycznych związanych z zamkiem. Współczesna droga w Rybnicy Małej, którą opuściliśmy, to dawna tzw. Wysoka Droga – szlak handlowy łączący Czechy ze Śląskiem. Bardzo ruchliwa w XIII i XIV w. wyludniła się gdy zamkiem zaczęły rządzić rozbójnicze rody min. Schellendorfów. Wtedy szlak handlowy przeniósł się na południe od Waligóry przez Sokołowsko. Kiedy zamki zniszczono z pomocą wojsk króla Węgier i Czech Macieja Korwina pod koniec XV w. (z wiadomych względów), ziemie te weszły w skład włości Hochbergów z Książa, którzy władali nimi do 1939r. ( zarząd przymusowy II RP). Jak głosi legenda XV wieczni posiadacze zamku, zbójcy i rycerze, bracia Schellendorfowie, widząc swoje nikłe szanse na obronę, skusili się na propozycje oblegającego zamek sławnego Georga von Steina zwanego „Sprzątaczem z Pragi” i ratując życie wyszli z zamku jedynie konno bez najmniejszego bagażu. Wcześniej ukryli jednak zrabowane skarby – wierząc że kiedyś tu wrócą i odbiorą co zagrabili. Spotkał ich jednak okrutny los. Bo wyrok na ich głowy już dawno był wydany. Pojmano ich i wzięto na spytki. Mimo tortur nie wyjawili miejsca ukrycia skarbów, więc bez skrupułów powieszono ich u podnóża zamku. Kto wie? Może w miejscu dziś stojącego krzyża? Może w tej chwili kilka metrów pod naszymi nogami spokojnie leżą sobie kosztowności warte wysokiej wygranej w Euro Jackpota? Na razie jesteśmy pod wrażeniem dalekiego horyzontu i determinacji budowniczych warowni, którzy tak świetnie wybrali miejsce dla zamku Rogowiec. Czas jednak ruszać dalej. Schodzimy do Skalnej Bramy na wysokość 830 mnpm ( dlaczego skalna skoro po niemiecku zwała się Hirschtor? – nie mam pojęcia, tym bardziej, że obok jest góra Jeleniec…). Stoi tu najbardziej chyba znana grupa skalna Gór Suchych. Kilkumetrowy melafir tkwi dzielnie od 300 mln lat. Jest tablica informacyjna, mapa i drewniany krzyż. Z drogowskazów wiemy że do schroniska Andrzejówka mamy stąd 4,5 km. Ruszamy.

Wspaniała jesienna pogoda pozwala nam na podziwianie zdmuchniętych już kolorowych liści i świerkowej zieleni. Idziemy niebieskim szlakiem przez Jeleniec zarośnięty świerkami szczyt ( 902 mnpm). Schodzimy do Przełęczy pod Turzyną ( 849mnpm). Na rozwidleniu szlaków niebieskiego i czerwonego wybieramy kolor niebieski, by zahaczyć jeszcze o punkt widokowy. Gdzieś na wysokości Klina ( 868mnpm) wyłaniają nam się kamieniołomy melafiru, które funkcjonują jeszcze od przed wojny. Schodzimy ze szlaku i już wkrótce widzimy smutne pozostałości dawnego wyciągu narciarskiego. Szeroka hala pozwala zobaczyć nam także Schronisko Andrzejówka. Na tle Waligóry samotny górski budynek wygląda wspaniale i tajemniczo. Żadnego ruchu, żadnego samochodu na parkingu. Z prawej o dziwo nowoczesny i zadbany wyciąg narciarski nomen omen Muflon. Nie ma jeszcze śniegu. Zanim wejdziemy do schroniska dowiadujemy się o parametrach wyciągu. Ma 390m, jest oświetlony i ratrakowany. Ma trasę niebieską i czerwoną… W schronisku Andrzejówka ( 805mnpm) jesteśmy jedynymi gości i tak już zostanie do jutra. Kwaterujemy się. Zakupujemy napój regeneracyjny i wyruszamy zdobyć najwyższy szczyt Gór Kamiennych – Waligórę(936mnpm). Wspinaczka na niemiecki Heidelberg to prawdziwe wyzwanie. Zwłaszcza gdy się już trochę przeszło. Stożek – twardy jak diabli oparł się wietrzeniom ze względu na permskie porfiry kwarcowe, z których jest zbudowany. Idziemy wśród skarlałych buków ostro pod górę, szukając dla buta oparcia. Dłonie chwytają się rachitycznych wygiętych świerków i buków. Szybkie, głębokie oddechy potwierdzają, że to nie jest już wędrówka, to już wspinaczka. Wreszcie szczyt. Właściwie nic nie widać, bo całość jest dokumentnie zarośnięta lasem. Grzecznie siadamy na zapraszającym konarze buku. Otwieramy piwko i wspominamy dzisiejszy dzień. Pod nami obok „Andrzejówki” jakieś 150 m od budynku jest sławna Przełęcz Trzech Dolin. To miejsce dla hydrologów szczególne. To granica zlewni Bystrzycy i Nysy Kłodzkiej. Tu na przełęczy spotykają się doliny trzech potoków. Sokołowca ( uchodzącego do Ścinawki), Złotego Potoku i znanej nam już Rybnej uchodzących do Bystrzycy. Na dodatek Przełęcz Trzech Dolin leży u podnóża trzech wyrastających z niej gór: naszej Waligóry, Bukowca i Granicznej. Niezwykłe geograficzne miejsce i jeszcze specyficzny klimat, a na łąkach dziewięćsił bezłodygowy i jeszcze ten kaptaż z okolic Rybnicy Małej i ten kamieniołom melafirów…Toż tutaj tematów na lekcje geografii i przyrody byłoby kilka. Powinno się aż roić od wybitnych nauczycieli i gromadki uczniów.

Z upływającym czasem robi się coraz chłodniej i bardziej szaro. Schodzimy tym samym szlakiem zanim zrobi się zupełnie ciemno. Prysznic i ciepła strawa to coś co pozwala nam na pełną regenerację. Świetny dzień, smaczne jedzonko i regionalne piwo. Duch schroniska i życzliwość gospodyni przeplata się wzajemnie. Rozglądamy się po wspaniałych rzeźbach i drewnianych żyrandolach, które pamiętają jeszcze głównego inicjatora budowy schroniska – Andreasa Bocka. To piękna sprawa, że od momentu powstania w 1933 r. budynek mimo wichrów historii nie zmienił swojej nazwy. Aptekarz i prezes z Wałbrzycha był wielbicielem krajoznawczych wycieczek i schronisko nosi jego imię. Architektem całości był F. Kronke z Wałbrzycha, a wystrój wnętrz zawdzięczamy ludowemu rzeźbiarzowi H. Brochenbergerowi z Janowic Wielkich. Proszę, jaki ładny zbieg okoliczności. Zakupione w Andrzejówce i wypite na Waligórze piwo pochodziło właśnie z Browaru Miedzianka z nowo odkrywanej wsi koło Janowic Wielkich w Rudawach Janowickich. Przypadek? Kurcze nie ma przypadków są tylko znaki! Żyrandole oraz policzki schodów opowiadają legendy o przygodach Ducha Gór, Spotkamy tu śląskie motywy ludowe i turystyczne scenki rodzajowe. Jedynym gospodarzem niemieckim był w Andrzejówce do 1946r. Otto Rubartsch pochodzący z Zieleńca w Górach Orlickich, gdzie rodzina wsławiona była już prowadzeniem schroniska na Orlicy. Przez dwa lutowe tygodnie 1936 w roku jedynymi gośćmi schroniska Andrzejówka była Królowa Holenderska Wilhelmina z córką Julianną. Zapewne w archiwach królewskich zachowała się niezła dokumentacja zdjęciowa z tej wizyty. No bo nie wierzę, że nie… Że też nikt nie pomyślał o tym, żeby ściągnąć skany tych fotografii z królewskiego archiwum. Przecież O. Rubartsch otrzymał za to tytuł królewskiego gospodarza! To musiało być jakoś udokumentowane. Który to obiekt turystyczny w Sudetach ( żeby tylko) może się pochwalić taką historią? Jedną z pierwszych legendarnych wycieczek po Sudetach w 1947r. właśnie do Andrzejówki prowadził nestor polskich krajoznawców M. Orłowicz, którego imieniem jest nazwany czerwony – główny szlak sudecki. Cóż trzeba więcej? Sen zmorzył nas wkrótce we wspólnym pokoju, a dłonie Ducha Gór – Karkonosza kołysały nas aż do wczesnego rana.

17 listopada
Chłopaki jeszcze śpią snem sprawiedliwych wędrowców. Jestem już o 7.00 w wiatrołapie wejściowym przed klimatyczną jadalnią. Niestety jeszcze zamknięta. Przez drzwi wejściowe wchodzi i siada na ławeczce starszy Pan, który z kosturem w ręku i parcianym plecakiem wita mnie uprzejmie. Jego siwa, elegancko utrzymana bródka, niewysoki wzrost jako żywo przypomina mi sylwetkę świetlanej postaci polskiego krajoznawstwa Mieczysława Orłowicza. Pewnie jeszcze śnie. Pewnie jeszcze analizuję historie, które wydarzyły się w tym schronisku. Co więcej! Nawiązujemy rozmowę i za chwilę nadchodzą z przepastnymi plecakami młodzi ludzie, którzy tytułują starszego Pana : „Profesorze”. Sam nie mogę uwierzyć w to co widzę i słyszę. Zgrzyt klucza w drzwiach jadalni uprzytomnia mi jednak, że to nie wcale nie sen. Spacery geografów z profesorem naprawdę jeszcze istnieją. Grupa z Wrocławia siada wspólnie do śniadania. Za chwilę przychodzą Chłopaki i tradycyjnie rozpoczynamy dzień. Ot – niespodzianki zdarzają się bez wyjścia na trasę. Na zakończenie pobytu, stemplujemy sobie wędrówkowe książeczki i wyruszamy doliną Sokołowca na zachód. Wspaniała pogoda. Brak wiatru, Słońce. Jak tu nie uwierzyć w magię gór i szczęście. Idziemy żółtym szlakiem wprost do Zamku Radosno. Ostaniec kamiennej budowli, otoczonej sztuczną fosą informuje nas, że jesteśmy na miejscu. Strażnica czy rezydencja? Mieszkanie czy kryjówka? Prywatna siedziba czy przymusowa służba? Takie oto pytania kołaczą się nam po głowach gdy obchodzimy kamienną pozostałość po wieży zamku Freundenburg. Ba, wchodzimy do jej wnętrza. Wysokość jakieś 9 m, grubość ścian 3,5 m. Jesteśmy na wysokości 776 mnpm. No tak, liczby jakoś nie mają wielce dla mnie romantycznego wydźwięku więc staram się przywołać choć myślą trochę historii.

Być może zamek zbudowali Czesi jako przeciwwagę dla zamku Rogowiec? A może była to pomocnicza warownia zależna od Rogowca? Cholera, a jak było odwrotnie? Podobno do zamku Radosno należało więcej ziemi niż do jego sąsiada. No tak, ale Radosno jest zdecydowanie mniejsze. Jednym słowem pod koniec XV w. zamek został zniszczony przez wojska miast śląskich pod wodzą Georga von Steina i nie powrócił już do swej świetności. Potem już jako ruina należał do hrabiów von Hochberg książąt von Pless. Porzucona na bezludziu stanowiła wspaniałą pożywkę dla wszelkiej maści romantyków. Z pewnością stanowiła sentymentalny cel podróży dla kuracjuszy pobliskiego Sokołowska w całym XIX i początkach XX w. Ciekawe, ale nie spotkałem się nigdy z legendą dotyczącą tego zamku. Jest co prawda jakaś bzdurna wzmianka jakoby pokutował w tej wieży szalony z ambicji czeski rycerz, który rzucił się z wieży gdy dostrzegł że pobliski Rogowiec ma tę wieżę wyższą, ale jest to tak słabe, że nawet nie chcę rozwijać tego wątku. Wrażenie robią na pewno poukładane i dopasowane oraz zlepione zaprawą wapienną porfiry. Szkoda że nikt dotąd nie pokusił się o wizualizację tych dwóch zamczysk. W przypadku zamku Radosno nikt oficjalnie nawet nie przeprowadzał w nim badań archeologicznych. Tymczasem my zanim odwiedzimy zapomniane uzdrowisko postanawiamy opuścić szlak żółty. Zbyt kuszące są bowiem zupełnie nie odwiedzane Czerwone Skałki z cudnymi rumowiskami skalnymi. Mozolnie więc podchodzimy poprzez wykroty i leżące nam na drodze drzewa ku Suchawie ( 928 mnpm). Pięknie brzmiała jej nazwa przed wojną Durre Gebirge. Czerwone Skałki ( Rote Stein ) to wspaniały przykład rumowiska skalnego, które wygląda tak pierwotnie, że poczuliśmy się tu jak prawdziwi odkrywcy. Po wejściu na te piargi stanęliśmy jak wryci onieśmieleni widokiem Karkonoszy z charakterystycznym stożkiem Śnieżki. Mocne Słońce wręcz oślepiało, latyty ( rodzaj porfiru – twardego a łupliwego) usuwały się spod buta. Dźwięk zsuwającego się porfirowego głazowiska przypominał„ patrz pod nogi – kolego” W końcu usiedliśmy pośrodku tej widowni, by wchłonąć panoramę Sudetów. Nikogo. Wydawało się, że w Całych Sudetach – tylko my. Szerokie osuwisko miało jednak zebrać swą ofiarę. Z ręki Tomka zupełnie niespodziewanie wysunął się telefon. Spadał sobie coraz niżej. Z kamienia na kamień, oddalał się nie zważając na coraz szerzej otwarte oczy swego właściciela. Złośliwe urządzenie postanowiło nie tylko zbić sobie twarz w postaci szybki, czym zasmuciło twarz Tomka, ale jeszcze spadło, jak mogło najniżej. Trzeba było sporej uwagi i równowagi, by pokusić się o jego powrót. Tym razem już do plecaka, bo dla tego sprzętu wycieczka już się skończyła. Czerwone Skałki ciągną się na stoku Suchawy bez mała 30-40 metrów w dół. Gdy ruszyliśmy dalej pomiędzy gęstym poszyciem regla, kijki stały się zbędne. Pokręcone buki i świerki starały się nas tu chyba zatrzymać. Wreszcie ścieżynka. Szlak niebieski. Możemy się wyprostować i rozpoczynamy schodzenie z drugiego co do wysokości szczytu Gór Kamiennych.
Idziemy do przełęczy, by za chwilę znów podchodzić do góry. To bardzo charakterystyczna cecha dla tego pasma. Idzie się jak sinusoidą, trudno się znudzić. Doliny bez rzek dały nazwę tej części Kamiennego Pasma. Zmierzając do Sokołowska przechodzimy przez Kostrzynę ( 906 mnpm) z widokiem na Lesistą, Stożek Wielki, Dzikowiec. Po drodze jeszcze ciekawa porfirowa skałka, która oparła się wietrzeniu do naszych czasów. Nie ma żadnej nazwy. Aż dziw bo jest bardzo charakterystyczna, albo raczej nazwa nie dotrwała do naszych czasów. W pobliżu są jeszcze bardziej znane tzw. Małpie Skałki, ale za porfirowym ostańcem szlak skręca w prawo i spokojnie się nim udajemy w dół. Na stokach Kostrzyny wybudowano w latach 30 tych XXw. skocznię narciarską bowiem lata 30 – to okres niezwykłego rozwoju narciarstwa na tym terenie. Przypuszczam, że dużą rolę odegrał tu właściciel Andrzejówki, którego ojciec był wielkim propagatorem narciarstwa w Górach Orlickich.



Przechodzimy przez Włostowę (903mnpm) z ładnymi wychodniami widokowymi. Schodzimy w dół. Połupane porfiry osuwają nam się spod nóg. Po drodze zatrzymujemy się przy ruinie dawnej restauracyjki. To sławna w XIX wieku na stokach Wysokiej Góry z widokiem na Sokołowsko oraz Stożek Wielki willa „Bellevue”, która była celem wycieczek mniej wprawnych turystów za niemieckich czasów. Zresztą jest to prawie ostatni świadek konkurencyjnego ośrodka leczniczego z lat 80 tych XIX w. który wyrósł pod bokiem Uzdrowiska Goerbersdorf prowadzonego przez dr. Brehmera. Willę i swój zakład pobudował na kanwie sławy Goebersdorfu major baron von Rossing i z lekarzem dr. Rómplerem rozpoczął tu działalność. Willa Bellevue była elementem ich zakładu leczniczego. Interes szedł doskonale – gruźlików nie brakowało, bo kto powiedział że gruźlik nie może być bogaty. To dr. Rómmpler – wkrótce jedyny właściciel ofiarował teren pod budowę zboru, a także cerkwi. Tak się dawniej dbało o pensjonariuszy! Pochylano się nawet nad ich potrzebami religijnymi. A bogatych Rosjan nigdy jakoś nie brakowało. Smutny widok ruiny i zarośnięty nieco widok z dawnej restauracji powoduje, że zaczynamy myśleć o przerwie – najlepiej z gorącym posiłkiem. Tu siłą rzeczy nie mamy co liczyć na poczęstunek więc schodzimy do samego centrum Sokołowska. Widzimy po lewej kopułę cerkiewki oraz wieżę ewangelickiego kościoła.

Gdybyśmy przenieśli się 100 lat wstecz Goerbersdorf tętniłby życiem, a ilość pawilonów, parków z małą infrastrukturą, sadzawek, posągów i sztucznych grot oraz restauracyjek, lodowni, kręgielni i alejek parkowych byłby dla nas zaskoczeniem. Z tego wszystkiego najlepiej właściwie wygląda zachowana prawosławna cerkiewka pw. Św. Michała Archanioła. Co ciekawe nadal czynna. Przez 16 lat po wojnie działała jako domek letniskowy. W 1996 r. metropolita Wrocławski doznał objawienia i dowiedział się że to jednak kościół. Chwała mu za wykupienie tego arcyciekawego zabytku. Chyba najbliższą cerkwią w owym czasie była bożnica w Poczdamie i w Poznaniu. Któżby przypuszczał w roku jej budowy tj. 1901 r. że 50 i 100 lat później, choć kuracjuszy prawie nie ma, cerkiew będzie nadal pełnić swoja funkcję tym razem dla „powojennych autochtonów”.
Jesteśmy w samym sercu dawnego Goerbersdorf. Wspaniały klimat i górskie otoczenie spowodowały, że w latach 30 tych XIX w. Maria – siostrzenica samego generała pruskiego von Colomba zainwestowała w to miejsce. Stworzyła tu uzdrowisko balneologiczne na modłę sławnego zakładu przyrodoleczniczego V. Priesnitza z Jesenika. Tak działała, że wkrótce za długi przejął Gerbersdorf jej szwagier dr. Herman Brehmer rodem spod Strzelina ( przyjaciel A. Humboldta i dr. F. Schónleina – nadwornego lekarza pruskiego króla). Jak widać miał odpowiednie znajomości oraz kasę i oczywiście wiedzę. Postanowił więc przekształcić dotychczasowy zakład wodoleczniczy w uzdrowisko przeciwgruźlicze, bo z tego tematu się doktoryzował. Położenie Gerbersdorfu na wysokości 550 mnpm, górskie powietrze, klimat, wody i odpowiednia dieta z warzywami oraz spacery górskie – oto podstawy ratowania się przed skutkami gruźlicy wg dr Brehmera. Powstało zatem w 1859 r. (poświadczone patentem królewskim) i oparte na autorskiej metodzie leczniczej pierwsze na świecie uzdrowisko leczenie chorób płuc. I pomyśleć, że wszyscy na świecie jeżdżą do Szwajcarii… nie mając pojęcia że Davos wyrosło na bazie doświadczeń zapomnianej osady w Górach Kamiennych. I pomyśleć, że wielkie współczesne mu autorytety podśmiechiwały się z dr Brehmera i jego metod leczenia „białej dżumy”.
No powiedzmy sobie szczerze, że nie wszystkim kuracjuszom udało się przeżyć zalecane kuracje. Taka np. powieściopisarka i poetka epoki pozytywizmu Ludwika Godlewska, mimo leczenia się długoterminowego – jakieś ½ roku zmarła właśnie w Goerbersdorf w wieku 38 lat napisawszy cztery powieści i osiem nowel – oczywiście nie przez te pół roku. A nazwa Sokołowsko? Wzięła się od nazwiska dr Alfreda Sokołowskiego z Włodawy – przez 6 lat asystenta dr. H. Brehmera. Po wojnie Sokołowsko powoli upadało i dziś jest kompletnie zapomnianą osadą, choć stare wille, potężne. dawne zakłady przyrodolecznicze świadczą jeszcze dziś o bogactwie usług jakie oferowano tu pensjonariuszom w XIX i XX . Rozglądamy się chciwie wokół. Mimo wczesnego popołudnia na ulicach pusto, żadnego ruchu. Zupełnie przypadkiem trafiamy na jedyną działającą Kawiarenkę Smaków. Zamawiamy po piwie oraz zupie grzybowej. Niestety są tylko dwie porcje. Mądry właściciel dorabia jednak jeszcze jedną ( rozmnażając te dwie ) i wszyscy są zadowoleni. Wspaniały odpoczynek. No i dowiadujemy się że przez 5 lat w Sokołowsku w latach 50 mieszkał tu K. Kieślowski. Przywołajmy zatem twarze wspomnianych trzech Polaków. Kurcze, w połowie Polakiem był też dr Brehmer. Więc i on tu zagości…
![]() |
![]() |
Z przyjemnością trawimy te specjały oraz informacje, pnąc się pod górę na Stożek Wielki. Tak się nam dobrze idzie, że nie zauważamy skrętu w prawo na punkt widokowy. Dochodzimy więc do wycinki z widokiem na Pasmo Lesistej, Dzikowiec i Unisław Śląski. Jakoś szlaku brak, a wydeptanej ścieżki nie widać. Wracamy do ostatniego widocznego znaku na drzewie. No tak. Znak skrętu w prawo za gęsto zwisającymi gałęziami jest prawie niewidoczny. Teraz stajemy wreszcie na szczycie Stożka Wielkiego. Wspaniała panorama z wysokości 840 mnpm na Pasmo Lesistej i Góry Wałbrzyskie. Niemiecka nazwa Gross Storchberg. Budulcem tej góry jest twardy permski trachybazalt. Dzięki temu, że jest niezwykłej twardości oparł się działaniom denudacyjnym, które pokonały warstwę miękką skał osadowych. Ta wciśnięta pomiędzy osadową gąbkę wulkaniczna skała, dziś wygląda jak dawny wulkan choć w rzeczywistości Stożek nigdy nim nie był. Dzięki Słońcu i rzucającego cień na Unisław Śląski Stożkowi Wielkiemu rozumiemy jego idealną nazwę. Za chwilę schodzimy w dół.


Cieszymy się, że zdobywaliśmy Stożek od strony Sokołowska. Zejście jest naprawdę karkołomne i wymaga stałej uwagi. W końcu dochodzimy do rzeki Ścinawki i szosy Mieroszów – Wałbrzych. Jeszcze nie jest tak późno. Może uda nam się dotrzeć pod Dzikowiec z drugiej strony? Startujemy w kierunku Mieroszowa zielonym szlakiem, ale po przejściu pod wiaduktem kolejowym widząc już nadchodzący zmierzch i konfrontując to z podejściem przez las na Dzikowiec postanawiamy wrócić do pałacu Jedlinka. Choć nie mamy tam rezerwacji noclegów, jedno jest pewne – z restauracji skorzystamy bezapelacyjnie. Wracamy do żółtego szlaku i zatrzymujemy się na przystanku autobusowym. Może szczęście nam dopisze? Ale jedzie sobie coś większego – jakiś van. Machamy więc ręką bez wielkich nadziei. Auto zatrzymuje się i grupa 3 osób zaprasza nas do środka. Dobrodzieje z Wałbrzycha informują nas, że : „w weekend to lubią sobie pojeździć tu i ówdzie”. Ot tak bez specjalnego celu. To się dobrze składa. Ustalamy im cel podróży. Za 20 minut jesteśmy pod pałacem Jedlinka. Czujemy się zobowiązani tak miłą usługą, więc zapraszamy ich na wspólną kolację. Tymczasem szczęście nas nie opuszcza. W hostelu właśnie zwolnił się ostatni pokój 4 osobowy. Kwaterujemy się, a z przemiłymi naszymi wybawcami z przystanku PKS Unisław spożywamy świetny posiłek. Rozmawia się rewelacyjnie, może dlatego, że jest wśród nas jedna dziewczyna? Co się działo w świetnym Browarze Jedlinka po godz. 19.00 trudno jest opisać. Tym bardziej, że autor tego artykułu legł w tym czasie zmęczony na hotelowym łóżku w pozycji horyzontalnej i obudził się grzecznie następnego dnia krótko przed śniadaniem o godzinie 8.00. Sekrety wieczoru skrzętnie utrzymywane są w tajemnicy przez pozostałych uczestników do dziś.
18 listopada
To będzie najkrótszy opis dnia. Uczestnicy wyprawy po Górach Kamiennych wrócili na obiad niedzielny do swoich domów.

Uczestnicy wyprawy Tomasz K. Krzysztof P. Przemysław W.


